Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Mija 10 lat od tragicznego wypadku gospodarza schroniska na Markowych Szczawinach. O codziennym życiu w górach opowiada jego rodzina

Jacek Drost
Jacek Drost
GÓRY. W tym roku mija 10 lat od śmierci Edwarda Hudziaka, ratownika GOPR i gospodarza schroniska na Markowych Szczawinach, który zginął podczas wyprawy do Ekwadoru. Po jego śmierci obiekt postanowiły prowadzić jego dzieci. Mówią, że dla nich to była szkoła życia, ale i szacunku do ciężkiej pracy.

Był 28 stycznia 2011 roku. Podczas wejścia aklimatyzacyjnego na powulkaniczny szczyt Ilinizas Norte, wznoszący się na wysokość 5126 m n.p.m. w ekwadorskich Andach, zginął Edward Hudziak, zasłużony człowiek gór, ratownik Grupy Beskidzkiej GOPR, przewodnik górski i działacz PTTK oraz wieloletni opiekun schroniska na Markowych Szczawinach. Miał 54 lata. „Schronisko pod Babią Górą straciło jeden ze swoich fundamentów” - donosił wówczas National Geographic.

- Doskonale pamiętam ten telefon od organizatora wyprawy do Ekwadoru, bo go odebrałam. To była sobota, byłam wówczas w schronisku z mamą, pełno ludzi, bo już się ferie zaczynały. Spytał czy może rozmawiać z mamą i już wiedziałam, że coś złego się stało... - wspomina Izabela Hudziak, która wraz z siostrą prowadzi schronisko na Markowych Szczawinach, znajdujące się na północnych stokach „Królowej Beskidów” - Babiej Góry, na wysokości 1180 metrów n.p.m. O tej porze roku zazwyczaj leży tutaj kilkadziesiąt centymetrów śniegu, mocno minusowe temperatury to codzienność.

Nie możemy powiedzieć, że się boimy

- Częściowo dowozimy prowiant samochodem na łańcuchach, trochę na quadzie, bywa że docieramy skuterem czy ratrakiem. Wszystko zależy, ile śniegu nasypie. Ja najbardziej jestem przyzwyczajona do quada i samochodu, bo skuter jest dość ciężki - mówi pani Izabela.

A jej siostra Katarzyna Marek dodaje: - Albo idzie się na piechotę, biorąc dzieciaki na plecy - śmieje się i podkreśla, że ona preferuje quada, bo jest szybki i stromą trasę liczącą ponad 4 km do schroniska można pokonać nawet w kilka minut.

- Nie możemy powiedzieć, że nie jedziemy, bo się boimy. Ktoś prowiant musi dowieźć. Tygodniowo wychodzi z pół tony, albo i więcej - mówi pani Izabela.

Spełnione marzenia pana Edwarda

Państwo Hudziakowie przejęli schronisko pod koniec października 1998 roku, ale wcześniej przez wiele lat każdą wolną chwilę spędzali w obiekcie na Markowych Szczawinach.

- Tata był zawodowym ratownikiem GOPR i odkąd pamiętam dyżurował na Markowych Szczawinach. Dużo wcześniej, zanim przejęcie schroniska było w planach, mama jeździła z nim i pomagali poprzednim dzierżawcom. Pamiętam, że mama pomagała w kuchni, a ja z bratem siedziałam w dyżurce - wspomina Izabela Hudziak.

Pani Katarzyna miała osiem lat, kiedy rodzice z czwórką małych dzieci przeprowadzili się na Markowe Szczawiny. Do dzisiaj pamięta przeprowadzkę odbywającą się w zwałach śniegu.

- Wychodziliśmy do schroniska pod osłoną nocy, z mamą i najmłodszym bratem, który miał wtedy niespełna dwa lata. Szedł z nami także tata ze swoim bratem, który pomagał w transporcie towarów. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było jeszcze drogi dojazdowej, więc cały prowiant trzeba było nieść w plecaku 40-kilogramowym. Jako dziecko nie wiedziałam na co ci nasi rodzice się piszą - śmieje się Katarzyna Marek.

Dzieci państwa Hudziaków od małego dorastały w cieniu Babiej Góry - wcześniej ich rodzice prowadzili parking na Przełęczy Krowiarki. Pani Izabela pamięta, że kiedy pojawił się pomysł przejęcia schroniska na Markowych Szczawinach, co od zawsze było marzeniem ich taty, to spacerując z mamą i siostrą zastanawiały się, jak to będzie. Wówczas nie przypuszczały, że na całe życie zwiążą się z tą górą.

Na początku życie w schronisku nie było łatwe: - To była tragedia - śmieje się Izabela Hudziak.

A jej siostra Katarzyna dodaje: - Nie ma co ukrywać, że jeśli przychodzi się do obiektu, który ma niemal sto lat, to przerażał ogrom porządków, które trzeba było zrobić; pracy, którą trzeba było wykonać. Byliśmy dziećmi, ale cały czas pomagaliśmy rodzicom - przy porządkach, w kuchni. Było bardzo dużo pracy - opowiada Katarzyna Marek. I dodaje, że w tamtych czasach zimą do schroniska rzadko zachodzili turyści, tygodniowo zaglądały jedna, dwie osoby, więc o jakieś sensowne dochody było bardzo ciężko, a schronisko trzeba było utrzymać i jeszcze je remontować. - Na szczęście każdy następny sezon był prostszy - zwierza się Katarzyna Marek.

Największym minusem było to, że nie istniała wtedy droga dojazdowa do schroniska - poprzedni gospodarz dowoził prowiant końmi. Edward Hudziak za punkt honoru postawił sobie, że jakąś drogę dojazdową ma Markowe Szczawiny musi zrobić.

- Kosztowało to wiele miesięcy ciężkiej pracy, bo kamienie trzeba było dowieźć do wąwozu, niektóre miejsca poszerzać, kopać. Naprawdę to był ogrom pracy, ale dzięki temu dzisiaj możemy my, jako dzierżawcy, ale także GOPR czy inne służby, normalnie dojeżdżać. To, że droga została przez tatę zrobiona, to był przełomowy moment dla Markowych Szczawin. Powstawała w wielkim trudzie - mówi Izabela Hudziak.

Ciężka szkoła życia

Dzieciom państwa Hudziaków czasami ciężko było się pogodzić z życiem w cieniu Babiej Góry, zwłaszcza kiedy miały naście lat i większość rówieśników była pochłonięta zupełnie czymś innym niż doglądanie górskiego schroniska.

- Dla nas to była ciężka szkoła życia - mówi Izabela Hudziak.

- Z perspektywy czasu jestem wdzięczna rodzicom, bo nauczyli nas pracy i przede wszystkim zaradności w życiu, bo z tą zaradnością teraz różnie bywa - zauważa Katarzyna Marek.

Izabela Hudziak podkreśla, że schronisko to nie tylko kwestia utrzymania budynku z dużą kuchnią, ale także wielkiej kotłowni, oczyszczalni ścieków, doglądania zbiorników z wodą.

- Ktoś mógłby powiedzieć, skąd możemy wiedzieć, jak się z tym wszystkim mierzyć, a jednak się z tym mierzymy - uśmiecha się pani Izabela.

Edward Hudziak często snuł plany i marzenia o górskich wyprawach - raz to były Himalaje, innym razem Elbrus, jeszcze innym góry Ekwadoru.

- Tata od początku interesował się wspinaczką. Był zafascynowany naszymi himalaistami. Miał bardo dobre kontakty z Krzysztofem Wielickim czy Anną Czerwińską. Był znany w tym środowisku i dla niego wielką pasją były góry wysokie, więc jeździł w Himalaje z Krzysztoferm Wielickim czy Jackiem Jawieniem. Wyjazd do Ekwadoru nie był dla nas niczym nowym - wspomina Izabela Hudziak.

Jak opowiadają córki, zdecydował się na wyjazd do Ekwadoru, bo program był bogaty, nigdy nie był w Ameryce Południowej, chciał zdobyć Aconcaguę (6 961 m n.p.m.).

- Nie jestem jakaś przesądna, ale cały ten wyjazd był jakiś dziwny... Tata był na tyle mocny i doświadczony, że nie było obawy o niego, iż nie wróci. Z drugiej strony wcześniej tata piec wymienił, przed wyjazdem nowy skuter kupił, no i samo pożegnanie rodziców na lotnisku było takie inne. Mama opowiadała, że jak taka przeszedł bramki to tak się obrócił i uniósł ręce w geście zwycięstwa. To było inne niż wcześniej. Nie jestem przesądna, ale jak żegnaliśmy się w schronisku, to przeleciała mi przez głowę myśl: „Popatrz na niego, pożegnaj się z nim”. Choć nigdy nie miałam złych przeczuć, bo wciągnął mnie w świat wyższych gór i wspinaczki, to było okropne uczucie, ale starałam się myśleć, że przesadzam... - opowiada Izabela Hudziak.

Hart ducha połączony z dozą szaleństwa

Po śmierci Edwarda Hudziaka jego dzieci nie miały wątpliwości, że nadal powinny prowadzić schronisko na Markowych Szczawinach.

- To było dla nas jasne, bo to był nasz sposób na życie. Wiadomo, że się tego obawialiśmy, bo tata był odpowiedzialny za wszelkie gospodarcze sprawy w schronisku, ale tak naprawdę mama odpowiadała za wszystko - towary, gotowanie, usługi, sprawy papierkowe. Początki były ciężkie, ale - życie okrutnie to pokazuje - nie ma ludzi niezastąpionych. Po drugie tata dobrze nas wychował, nie zostawił osób zielonych, ale z podstawami wiedzy jak sobie z tym poradzić, więc pociągnęliśmy to dalej. Nie było nawet rozmowy czy chwili zawahania, że moglibyśmy zrezygnować ze schroniska - wspomina Katarzyna Marek.

Mija 10 lat od tragicznego wypadku gospodarza schroniska na ...

Izabela Hudziak nie ukrywa, że najważniejsze było otoczenie opieką mamy, która była mocno związana ze swoim mężem i bardzo przeżyła jego śmierć.

- Byli kompletnym przeciwieństwem. Śmialiśmy się, że to było takie włoskie małżeństwo. Tata kochał góry, mama - morze. Czasami kłócili się niemiłosiernie, ale także kochali się ponad wszystko. Niestety, rok po śmierci taty okazało się, że mama jest chora, wykryto u niej nowotwór w dość zaawansowanym stadium i musieliśmy się przygotować, żeby przejąć w całości schronisko. To było dla nas duże wyzwanie - podkreśla Izabela Hudziak.

- Co zdecydowało, że się paniom udało? - pytam.

- Myślę, że hart ducha połączony z dozą szaleństwa. Najważniejsze jest to, że żadne z nas nie boi się wyzwań i to także kwestia wychowania przez naszych rodziców - podkreśla pani Katarzyna.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zywiec.naszemiasto.pl Nasze Miasto