Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Najwięcej radości daje osiągnięcie sukcesu – mówi Marian Kasprzyk, legenda polskiego boksu, mistrz olimpijski z Tokio

Kamil Lorańczyk
Kamil Lorańczyk
Marian Kasprzyk: To co mam w życiu mi wystarcza
Marian Kasprzyk: To co mam w życiu mi wystarcza KL
Mieszkający w Bielsku-Białej 82-letni mistrz olimpijski z igrzysk w Tokio wraca wspomnieniami do swoich występów na bokserskim ringu. Marian Kasprzyk lubił w nim usypiać swoich rywali.

Rzym (1960) i Tokio (1964) – jakie dziś emocje i skojarzenia wywołuje wspomnienie sukcesów, które osiągnął pan w tych miastach?

Było fajnie, ale za krótko (śmiech). Poważnie mówiąc, moja pierwsza olimpiada była w Rzymie, druga w Tokio. Na pierwszą pojechałem jako młody chłopak. Było to dla mnie trudne, mój pierwszy raz na olimpiadzie... Przeciwników znałem z opowiadań – to była elita świata, ale trzeba było walczyć. Nie dało się wylosować kogoś „słabszego”, bo tam byli sami najlepsi. Tak samo było w Tokio, tylko tam, można powiedzieć, że już się znałem. Byłem bardziej wciągnięty w boks. Czułem się pewny siebie i na bieżąco śledziłem wyniki.

Co szczególnie wspomina pan z Rzymu w swojej drodze po brązowy medal?

Ćwierćfinał. Moim przeciwnikiem był Władimir Jengibarian (red. Ormianin, reprezentant ZSRR, mistrz olimpijski z Melbourne). On boksersko potrafił wszystko. A ja z nim wygrałem 5:0. Pamiętam, że przed tą walką dużo żartowałem, żeby się nie stresować. Trener Stamm natomiast mówił do mnie – Marian, co Ty się przejmujesz? Niech on się Ciebie boi, a nie Ty jego. Później, już w ring, uderzyłem raz i drugi. I faktycznie, stwierdziłem, że nie ma się czego bać (śmiech).

Jak wiadomo w Tokio zdobył pan złoty medal. Ale oprócz tego wielkiego sukcesu, co wspomina pan z tamtego czasu i igrzysk?

Byłem w dobrej formie. W półfinale pokonałem Włocha Silviano Bertiniego. To była trudna walka, bo mieliśmy podobne warunki. Ja wygrałem, dostałem się do finału i byłem ciekawy z kim będę walczyć. Okazało się, że z przyjacielem. W finale walczyłem z Rickardasem Tamulisem, który mówił po polsku. Był Litwinem, a walczył w barwach Związku Radzieckiego. W tamtym czasie, wielu bokserów z zagranicy dobrze mówiło w języku polskim. Większość z nich przyjaźniła się z nami. Tak właśnie było z Ryśkiem (śmiech).

Te sukcesy to też po części zasługa trenera Stamma, który wybrał pana i zdecydował, że to pan pojedzie na igrzyska. Jak dziś wspomina pan swojego trenera?

Trener Stamm był jak ojciec. On przyjmował rolę ojca. To był bardzo dobry człowiek i znał się na ludziach. Można mu było powiedzieć wszystko, wygadać się. Umiał dotrzeć do psychiki zawodnika, po prostu dodawał sił – była jakaś taka wiara w siebie, że te duże cele uda się wykonać. Czasem właśnie dobre słowo potrafi dodać siły. I wystarczy tyle, a zawodnik już jest lepszy, pewniejszy.

Tylko że słowo nie zawsze wystarczy. Żeby zrealizować swoje cele trzeba jeszcze czegoś więcej. Co zatem cechowało najlepszych pięściarzy – specjalne umiejętności techniczne lub taktyczne?

Najlepsi mieli świetne uniki, zwody i nie pozwalali się trafić. Dobry zawodnik umiał zrobić zwód i uderzyć z boku, lewą czy prawą ręką... bez różnicy. Z dołu tak samo. Taktyki też były różne. Mówiło się, że to dobrze poczęstować przeciwnika pierwszym ciosem. Jemu to zagra, a potem już walka będzie prosta (śmiech). Można było wykorzystać dobry początek – kontrolować pojedynek i ustawiać rywala.

Pana tajną bronią, a może dodatkowym atutem był fakt, że był pan „fałszywym mańkutem”?

To dużo dawało. Wzięło się to stąd, że w domu zacząłem boksować ze starszym bratem – wtedy mówiło się na to, że się smarowaliśmy (śmiech). Mieliśmy jedną parę rękawic. On zakładał na jedną rękę, ja musiałem na drugą. Później, jak już poszedłem na prawdziwy trening, to byłem przyzwyczajony do tej pozycji na lewą rękę, więc tak zostało. Wyrobiłem sobie lewą rękę i nie było różnicy między prawą a lewą. Miałem dwie równie dobre i mocne ręce.

A jak to było z pańskim stylem boksowania na samym początku, podpatrywał pan starszych kolegów, miał pan swoich idoli?

Na samym początku faktycznie patrzyło się na starszych kolegów. Podobało mi się, jak boksował Zygmunt Chychła. Lubiłem też oglądać, jak walczył Zenon Stefaniuk. To był milimetrowy bokser – miał uniki wymierzone nie do centymetra, ale do milimetra. To było niesamowite. On był po prostu obdarzony dobrym wyczuciem. Nie musiał odskakiwać od rywala, stał blisko, praktycznie się nie ruszał, a ciosy go omijały. Śmialiśmy się, że jak zrobił fryzurę przed walką, tak po walce była nadal taka sama (śmiech).

A pan, w jaki sposób lubił boksować i co sprawiało panu w boksie najwięcej radości?

Najwięcej radości daje osiągnięcie sukcesu, a żeby to zrobić, to trzeba opanować nerwy. Mnie to łatwo przychodziło. Jak walczyłem, to starałem się usypiać przeciwnika, czekać aż on opuści ręce. A rąk w boksie nie ma co opuszczać, bo można nie zdążyć podnieść. Dlatego usypiałem rywala, unikałem jego ciosów, robiłem zwody i nagle uderzałem.

A oprócz opanowania nerwów, co jeszcze trzeba mieć, żeby poradzić sobie na tym najwyższym poziomie?

Trzeba mieć ambicję. Ambicja w boksie to podstawa. Chęć, żeby iść do przodu. To ambicja jest ważna. Potrzebna jest nawet bardziej niż odwaga. Bo z odwagą trzeba ostrożnie. Za bardzo nie ma co być odważnym, bo można dostać (śmiech). Trzeba mieć jeszcze dobre oko i wyczucie. Pamiętam, że w Rzymie, jak walczyłem z Jengibarianem – on w trzeciej rundzie zaczął do mnie krzyczeć, prowokował mnie, wyzywał, bo czuł, że przegrywa. I tylko mnie tym zmotywował, jeszcze bardziej byłem ambitny i chciałem mu dołożyć.

Niedawno oglądałem film „Mistrz”, opowiadający o pięściarzu Tadeuszu Pietrzykowskim. W filmie pojawiło się takie zdanie, że walcząc celowo nie nokautował rywali, żeby bić ich przez wszystkie rundy. Panu też się tak zdarzało robić?

Robiło się tak (śmiech). Rozbijało się rywalowi gardę, że już nie trzymał rąk w górze, ale się go nie nokautowało, tylko dalej biło. Jak ktoś był nie w porządku, to wtedy głównie się tak działo. A Tadeusza Pietrzykowskiego znałem osobiście. To był bardzo dobry facet i miał też taki silny charakter. Ten film o nim oglądałem i ten charakter dokładnie miał, jak w tym filmie. Okazywał ludziom serce i nie bał się z więźniami dzielić jedzeniem, a to przecież groziło śmiercią. On był bardzo fajny.

Łączyło panów – oprócz boksu – także miasto, czyli Bielsko-Biała. Jak pan się tutaj czuł na początku?

Zgadza się. Tadeusz tu mieszkał razem z żoną. Ja tutaj przyjechałem boksować. Poszedłem do klubu, równocześnie trenowałem i pracowałem, bo pieniędzy z boksu nie było żadnych. Za złoty medal z Tokio dostałem nagrodę – 30 dolarów. Ale tutaj trafiłem do klubu, jak miałem 18 lat, swoją pierwszą walkę wygrałem, a potem trafiłem do olimpijskiej drużyny i tu zostałem.

Widocznie związał się pan z miastem, bo nawet po zakończeniu kariery sportowej, nie zdecydował się pan na wyjazd czy przeprowadzkę. Natomiast jeśli miałby pan ponownie 18 lat, to znowu zdecydowałby się pan zostać pięściarzem?

Pewnie, że tak. A dlatego, że mi to bardzo dobrze szło. Nie żałuję niczego. Mnie to lekko przychodziło. Nie bolało. Ktoś mógłby powiedzieć, że jakbym trenował jeszcze więcej, to bym miał kolejne medale. Ale ja trenowałem i zdobyłem to, co zdobyłem. A wcale nie było tak łatwo.

A dziś jak się panu żyje i jak zamierza pan spędzić święta?

Jest mi tu dobrze. To co mam mi wystarcza. Pójdę sobie do kościoła rano, potem zajmuję się swoimi sprawami. Przyjdę na kawę do Muchy (red. Kawiarnia k. placu Bolesława Chrobrego). A w święta zaproszę kogoś do siebie albo sam kogoś odwiedzę. Ważne, żeby była druga osoba, jest dobrze, kiedy jeden drugiemu pomaga.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Najwięcej radości daje osiągnięcie sukcesu – mówi Marian Kasprzyk, legenda polskiego boksu, mistrz olimpijski z Tokio - Bielsko-Biała Nasze Miasto

Wróć na zywiec.naszemiasto.pl Nasze Miasto